Nizina (ze wspomnień narciarza)
Dni Gór – Narciarstwo to impreza Oddziału Łódzkiego Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Pokazywano zdjęcia i filmy górskie, opowiadano niesamowite historie o wyprawach, wspinaczkach, narciarstwie. W kwietniu 2014 r. i ja opowiedziałem o trzech zdarzeniach, w których uczestniczyłem. Dostałem za nie wielkie brawa…
I
W latach 1966-67 znalazłem się w klubie Akademickiego Związku Sportowego w Zakopanem i zostałem objęty przygotowaniami do Uniwersjady w Innsbrucku w 1968 r. Większość członków klubu nie była studentami. Ja wtedy studiowałem prawo na UŁ. Fakt ten budził duże zainteresowanie i początkowo spotykały mnie ze strony niestudentów docinki typu – ty prawnik, ty „Nizina”, przewrócisz się na najmniejszej górce. Koledzy studenci darzyli mnie jednak dużą sympatią, większość z nich studiowała na uczelniach wychowania fizycznego. Na jednym z pierwszych treningów na śniegu, gdzieś w okolicach Hali Kondratowej, trener Janusz Kobylański zarządził zawody polegające na zjeżdżaniu z coraz większej wysokości zbocza. Kto się przewrócił, odpadał. Ostatecznie zostały dwie osoby: góral – znakomity narciarz mający wiele sukcesów i ja – biedna „Nizina”. Kolejny zjazd został pokonany bez upadku przez nas obu. Dodam, że były to biegowe wyścigowe narty, a więc wąskie, lekkie i łamliwe. Strój był biegowy i nie mieliśmy kasków na głowie. Myślę, że szybkość zbliżona była do 100 km/h, a może nawet je przekraczała. Przypominam, że mężczyźni na trasach biegowych osiągają 70 km/h, a kobiety 60 km/h. Zjazd kończył się płaską trasą. Przy tej szybkości nie można było się przewrócić. Wywrotka skończyłaby się ciężką kontuzją. Lubiłem zawsze bardzo szybką jazdę, ale nigdy przedtem i potem nie bolały mnie tak mięśnie nóg. Narciarze wiedzą dobrze, o czym piszę. Trasa była nierówna, szarpało na wszystkie strony i do góry także. Trener podszedł do nas, popatrzył nam głęboko w oczy i powiedział: „zabiją się, a nie popuszczą, obaj wygraliście”. Jest oczywiste, że obaj chcieliśmy dalej walczyć, ale trener nie pozwolił! Po treningu wchodzę na salę w schronisku na Hali Kondratowej, widzę przygotowany obiad, są wszyscy, nikt nie je… Patrzę na zegarek, mówię, że nie spóźniłem się, wtedy ktoś z sali mówi: „Wojtek, siadaj koło trenera, tu jest twoje miejsce, ty wygrałeś z nami góralami konkurencję na śmierć i życie, ty jesteś nasz, ty jesteś góral”.
II
Przygotowania do Uniwersjady wiązały się z wieloma zgrupowaniami i sprawdzianami. Wielokrotnie w soboty i niedziele. Chcąc zakwalifikować się do ekipy w Innsbrucku w piątek około godziny 13.00 pociągiem jechałem do Koluszek i dalej ekspresem Tatry do Zakopanego. Pociąg do Zakopanego przyjeżdżał kilka minut po 21. Było kilka takich przypadków, że zimą na nartach biegowych, z plecakiem, z Kuźnic szedłem na Halę Kondratową. W górach zimą, gdy świecą gwiazdy i księżyc, widoczność jest o wiele lepsza niż w pochmurny dzień. Niestety, dwa razy musiałem nocą w czasie silnego wiatru, dużych opadów śniegu i kilkunastostopniowego mrozu iść na Halę Kondratową. Szedłem oczywiście na biegówkach, śnieg był po kolana. Przypominam, że wtedy nie było telefonów komórkowych. Nie było żadnych szans powrotu po moich narciarskich śladach, w kilka sekund po przejściu nie było już żadnych śladów. Widoczność nie przekraczała 5 metrów. Zresztą same patrzenie to udręka, oczy bolą od zacinającego śniegu. Nie można liczyć na jakąkolwiek pomoc, tylko na siebie. Jak szedłem? Najpierw drogą do Kalatówek, tuż przy lewej stronie drogi obok lasu. Następnie zbaczałem w lewo przed schroniskiem na Kalatówkach. Gdzieś przed końcem polany schodziłem po śniegu często powyżej metrowej grubości. Dalej trzeba było trafić na nartostradę prowadzącą na Halę Kondratową. Gdybym się pomylił, mógłbym wylądować przykładowo nawet na Kasprowym Wierchu. Zawsze mi się udawało trafić na właściwą drogę. Do dzisiaj często myślę o tych przypadkach, w których ludzie zabłądzili w górach i nie przeżyli do rana, chociaż była jesień. Myślę, że do śmierci prowadziła ich panika… Gdy znajdowałem się na nartostradzie, sprawa robiła się w miarę prosta. Gdy była wichura i padał śnieg, w schronisku byłem około pierwszej w nocy.
Czy się bałem? Wtedy nie. Dzisiaj, jak to wspominam, to się boję. Wiedziałem wtedy, że tam są niedźwiedzie, które niekiedy zimą się budzą, mówiło się też o wilkach. Jak szedłem, niewiele widziałem, ale mocno nasłuchiwałem. Wył las. Zastanawiałem się, czy to dzikie zwierzę? Szedłem więc bardzo czujnie. W trudnych warunkach przez niebezpieczny teren szedłem na 80 proc. możliwości, żeby mieć rezerwę na odwrócenie się o 180 stopni i zjazd w ucieczce przed niedźwiedziem czy wilkiem. Gdyby zwierzę ukazało się poniżej, nie miałbym szans. Pod górę nie da się uciekać. A co by było, gdybym wtedy złamał nogę? Nic nie mogłoby mi pomóc. Pewnie bym zamarzł. Pocieszające jest to, że śmierć w czasie silnego mrozu i wyziębienia jest przyjemna. Człowiek ma dużą gorączkę i przyjemnie halucynuje, nie czuje zimna…
III
Gdzieś pod koniec lat 60. zimą byłem na zgrupowaniu sportowym w schronisku na Hali Kondratowej. Około 23.30, gdy niektórzy już spali, a inni zasypiali, weszła do naszych pomieszczeń żona gospodarza, który wtedy zarządzał schroniskiem, i poprosiła: „chłopcy, zejdźcie niżej, bo mam przeczucie, że mąż po wyjechaniu z lasu gdzieś tam na polanie utknął w głębokim śniegu…”. W tym czasie prowiant do schroniska przywoził saniami co kilka dni gospodarz. Jeździł w pogodne dni. Jeśli nagle zerwała się wichura ze śniegiem, czekał na dole w Zakopanem do chwili uspokojenia się pogody. Gospodyni mówiła, że zamieć zerwała się w południe i mąż nie powinien wracać do schroniska. Ma jednak przeczucie, że on mimo złej pogody zdecydował się wracać. Schronisko w tamtym okresie nie miało telefonicznego połączenia z Zakopanem. Chyba ośmiu chłopaków błyskawicznie ubrało się i zaczęło schodzić po prawie metrowym śniegu; wiał bardzo silny wiatr, padał gęsty śnieg, mróz sięgał 20 stopni. Nikt nie brał nart, w tych warunkach były niepotrzebne. Po przejściu kilkuset metrów pod lasem zobaczyliśmy prawie całkowicie zasypane śniegiem sanie. W saniach przykryty kożuchem siedział gospodarz, nie ruszał się. Myśleliśmy, że nie żyje. Potrząśnięty jednak się ocknął i coś niezrozumiałego mówił. Koń był przykryty grubym pledem i niemal cały zasypany śniegiem. Był silny i przyzwyczajony do trudnych zimowych, górskich warunków. Czterech chłopaków szło jeden za drugim przed koniem torując mu drogę, pozostała czwórka popychała sanie, na których siedział gospodarz. Dlaczego nie zszedł z sań i tych kilkuset metrów nie przeszedł do schroniska po pomoc? Gdy jechał z Kuźnic, koń był bardzo nerwowy. Oznaczało to, że wyczuwał niedźwiedzia albo wilka. Gdyby go zostawił nawet na 15 minut, koń zostałby zaatakowany przez dzikiego zwierzaka albo umarłby ze stresu. Dlatego postanowił razem z koniem umrzeć. Tymczasem 15 minut całkowicie wystarczyłoby na zorganizowanie pomocy. Słyszałem, że koń aby nie oszalał, w stajni musi mieć towarzystwo – choćby kury czy gęsi. Gospodarz przyznał, że w taką pogodę nie powinien wracać do schroniska. Gdyby nie przeczucie gospodyni, gospodarz i koń nie przeżyliby do rana.
O autorze artykułu
Ostatnie posty
- Lifestyle2016.11.20Życie bez sportu wyczynowego
- Lifestyle2016.05.16O deskach nostalgicznie…
- Lifestyle2015.12.30Nizina (ze wspomnień narciarza)