Wakacje w kraju kangurów
Na zadawane mi przez lata pytanie dlaczego nie wybierzesz się do Australii? odpowiadałam, że to kierunek na emeryturę i przez 20 lat skutecznie się tej koncepcji trzymałam. I niewiele brakowało, bym i podczas mojej podróży dookoła świata pominęła tę gigantyczną wyspę. Że jednak tym razem Australia była po drodze i w zasięgu połączeń tanich linii lotniczych, uznałam ją za dobry przystanek.
I oto w styczniu 2016 r. wylądowałam na lotnisku w Sydney z krótkim i lakonicznym planem przejechania tylko odcinka wybrzeża z Sydney do Melbourne, by dalej ruszyć do Azji, która bardziej pachniała przygodą i egzotyką.
Kilka kolejnych dni zmieniło plany i stały się preludium do mojej długiej przygody na antypodach, która wciąż nie ma zakończenia.
A to wszystko za sprawą mężczyzny, campera i Australii, która dała mi pstryczka w nos i śmiała mi się w twarz za każdym razem, gdy uświadamiałam sobie, jak fantastycznym jest krajem do bycia, życia i podróży nie tylko na emeryturze.
Najpierw zachłysnęłam się Sydney, trafiając do słynnego Bondi Beach – najlepszej części miasta, rozciągniętej wzdłuż wielkiej piaszczystej plaży tkwiącej w uścisku skalnych klifów. Patrzyłam z niedowierzaniem na tłumy opalonych, zdrowych i pięknych ludzi, którzy od rana rzucali się w fale z deskami lub kajakami, biegali, jogowali, gimnastykowali, pili kawę na klifach, wylegiwali się na trawnikach i piasku, i uśmiechali w odpowiedzi na każde moje spojrzenie.
Potem przyszła nagła okazja objęcia w posiadanie campera, którego nowy właściciel szukał osoby, która przewiezie go z Perth do Sydney – czyli przeciwnego zachodniego wybrzeża Australii. W prostej linii to ok. 4000 km. Mi wydłużyła się ona do 7000 km, bo zdecydowałam się pojechać wybrzeżem – zdążyłam już złapać bakcyla na surfing.
Razem z Moniką – łodzianką, z która spotkałam się w Sydney – porzuciłyśmy plany, zapomniałyśmy o biletach do Indonezji i poleciałyśmy odebrać przesyłkę i ruszyć z nią w niezapomnianą podróż. Zasmakowałam już kiedyś camperowego życia w Nowej Zelandii, ale to właśnie Australia okazała się rajem dla tego typu podróży. Noclegi przy plażach z widokiem na ocean, gościnni , pomocni i pogodni ludzie, pozdrowienia i pogaduchy z lokalsami przy śniadaniu spożywanym na rozkładanych krzesełkach, pustkowia i pustynie przeplatane parkami narodowymi, najpiękniejsze i najczystsze plaże świata czekające tylko na nas, bezdroża i kangury i masa przygód. Najlepsze jednak w podróży camperem są wolność i niezależność. Nie trzeba nigdzie dojechać, bo spać można wszędzie, nie trzeba wiele planować, ani szukać restauracji, gdy ma się ją na pokładzie. To prawdziwa maszyna szczęścia, która wystrzeliła nas na inną orbitę.
Moje dwa tygodnie przeszły w dwa miesiące. Wyjeżdżałam z Australii czując, że to nie koniec i faktycznie po miesiącu znów byłam w Sydney. Tu już winne serce i mężczyzna. Potem kolejny wyjazd i kolejny powrót, by znów na australijskie lato wprowadzić się do kolejnego campera – mniejszej i prostszej wersji, ale już mojej (naszej), urządzonej i dostosowanej do potrzeb właścicieli. I tym sposobem dwoje dorosłych ludzi o średniej wieku 41,5 żyło po cygańsku na 6 metrach kwadratowych, z dwoma surfboards(1) na pokładzie przez ponad 4 miesiące, przejeżdżając kolejne tysiące kilometrów – tym razem na północ, wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii. Plan był, by dojechać na samą północ do Cairns, tam sprzedać samochód i zobaczyć, co dalej. I choć nie złamały nas żadne trudy i niewygody, to pokonało nas rekordowo upalne australijskie lato. Temperatury w ciągu dnia sięgały ponad 40 stopni. Z drzew spadały martwe z upału owady, a w nocy ochładzało się do 30 stopni. Samochód – bez klimatyzacji nagrzany niczym piec – stawał się mało gościnny. Z każdym kolejnym odcinkiem drogi na północ temperatury rosły. Gdy dojechaliśmy do ostatniego na trasie surfowego przyczółka, za którym rozciąga się już tylko wielka rafa koralowa, gdzie ginie fala oraz miejsca dogodne do kąpieli, dopadły nas wątpliwości, czy warto jechać dalej. Słysząc od jadących z północy, że tam jeszcze cieplej i wilgotniej, i spanie w camperze staje się udręką, postanowiliśmy zmienić plan. W tym jestem już specjalistką. Zawróciliśmy do Sydney, układając nową trasę w przeciwnym kierunku.
Australia, gdzie by się nie było, żyje swoim spokojnym i własnym rytmem. Dzień zaczyna się tu wcześnie i aktywnie, dlatego nie dziwią mnie już hordy dzieci, matek z wózkami, surferów i biegaczy, którzy od 50.30 rano mobilizują swoje ciała. Potem obowiązkowo kawa, najlepiej na sojowym lub migdałowym mleku w kawiarni, bez których Australijczycy nie wyobrażają sobie życia. W Sydney w dobrym tonie jest w przerwie na lunch iść surfować lub joggingować albo przynajmniej iść nad ocean, by zjeść kanapkę lub organiczną sałatkę na świeżym powietrzu, popijając owocowym smoothie(2) na bazie wody kokosowej. Na piwo do pubu chadza się po pracy, czyli koło 16-17, bo w Australii mało kto pracuje dłużej. Wcześnie się zaczyna, bo i wcześnie kończy – stara brytyjska zasada ostatniego piwa przed godz 23 i dzwonka – wciąż jest tu żywa. Sklepy, piekarnie, kawiarnie zamykają się między 15-16, by wszyscy mogli skorzystać jeszcze ze słońca. Życie nocne w małych miejscowościach nie istnieje – poza jednym obowiązkowym pubem, gdzie anglosaskim zwyczajem sączy się „pint of beer”(3) albo kieliszek wina. W dużych miastach kilka nocnych klubów dba o formę amatorów parkietowych wyczynów, ale też ich poranne samopoczucie, zamykając bary koło 1.00 w nocy. Do wielu z nich nie wejdziemy też później niż przed północą.
W pełni zakosztowałam i ja mojego australijskiego „slow life”, zaczynając dzień od skoku do oceanu bez deski lub z nią – w zależności od warunków – albo godzinnego marszu przez puste plaże tuż po wschodzie słońca. Moja jogowa mata i ja wytarłyśmy najlepsze podesty, pomosty, skalne półki i zacienione trawniki. Na liście obowiązków było znalezienie prysznica – zewnętrzne są zawsze przy plażach; cichego i darmowego miejsca na nocleg i zapełnienie lodówki. Ponieważ podróż nie miała daty końcowej, przebiegała swobodnie w oparciu o polecenia lokalnych surferów, rekomendacje biur informacji turystycznej, gdzie czekają na każdego tony doskonałych katalogów, map i broszur, internet, a czasem dawaliśmy się zaskoczyć miejscom przez nikogo nie polecanych.
Trasa mojego campera wiodła jednak nie tylko przez plaże i stolice surfingu, ale i magiczne parki narodowe, dziewicze lasy, przez święte miejsca Aborygenów, kilka gór zdobywanych przed wschodem słońca, wciąż żywe mekki hipisów i ich sprawnie działające komuny, najlepsze miejsce nurkowe, choć wcale nie na wielkiej rafie, gdzie stanęłam oko w oko z rekinami i odkrywałam podwodne jaskinie, a na lądzie – wioskę wyznawców Hare Krishna, rezerwaty kangurów i szpitale dla koala, galerie i muzea Brisbane, betonowe Gold Coast – jedyne miejsce, które mi się nie podobało, przez eleganckie Noosa i słynne Byron Bay.
Campery, przyczepy, samochody, a nawet i autobusy poprzerabiane na kołowe domy, to australijska rzeczywistość w każdym zakątku tej gigantycznej wyspy. Ich lokatorzy to nie tylko turyści, ale przede wszystkim sami Aussie(4), którzy uwielbiają campingować i biwakować. W okresach świąt, wakacji i ferii nie hotele i pensjonaty się wyprzedają, ale pola campingowe i caravan parks(5).
Przez wszystkie miesiące spędzone w camperze podpatrywałam i poznawałam setki wielbicieli i właścicieli kołowych domów. To ludzie w każdym wieku i z różnymi budżetami i oczekiwaniami, których łączy wspólna potrzeba celebracji wolności i niezależności – co daje tylko camper. Byli i tacy, którzy niczym prawdziwi Cyganie latami żyli we własnoręcznie zbudowanych i przystosowanych do potrzeb oraz upodobań samochodach, vanach i autobusach.
Czy to wystarczy na zachętę? Proszę nie czekać do emerytury ale ruszać camperem na podbój krainy kangurów. „See you in Australia mate”(6).
_____________
- Deska surfingowa
- Gęsty napój przygotowany ze zmiksowanych owoców lub warzyw
- Piwo z nalewaka
- Popularne określenie na Australijczyków
- Gigantyczne campingi przygotowane pod przyczepy z zapleczem kuchennym, pralniami, a nawet basenem czy kortami lub boiskami sportowymi
- Do zobaczenia w Australii brachu – „mate” to klasyczne i nader popularne określenie w Australii, pozwalające wszędzie na świecie rozpoznać Aussie
O autorze artykułu
Ostatnie posty
- AKTUALNE WYDANIE2019.02.28Chiny bez planu cz. 2.
- Lifestyle2018.06.30Chiny bez planu
- Lifestyle2018.01.07Joga – wierna przyjaciółka
- Lifestyle2018.01.07W hidżabie i z zaskoczeniem